Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/62

Ta strona została uwierzytelniona.

W dole na pniu drzewa i na liściach drżących błyskał promyk światełka, które płynęło z sypialni Frydy. Tam także czuwał ktoś jeszcze... ale szyby zamknięte były — i żaden głos nie dochodził go stąd jak innych wieczorów. Tylko liście pożółkłe z cicha osuwając się, wiatrem pędzone szeleściały, obijając się o szyby, i ku ziemi wirując leciały.
A światło nie gasło. Dlaczego nie spała Fryda? Czy się modliła? czy o nim myślała? czy rozstanie odgadła? Wojewodzic zadumał się długo. To światełko drżące było dla niego nią samą, bo jej ono przyświecało. Czekał znużony by zagasło, nie chcąc odejść, by jego promyka nie stracić. Jutro już... świecić miało pustce i nikt się doń nie mógł tak modlić — jutro, straszne jutro... przerażało go... Poza nim Józiak już się tam krzątał, cicho znosząc co mógł pochwycić. Ta niecierpliwość chłopca męczyła go, ale rzec nic nie śmiał.
Wśród tych dum zadrżał — w dole brzeknęły w ołów oprawne szyby, połowa okna otwarła się zwolna, dojrzał białą rączkę małą, która się wysunęła, zatrzymała i znikła. W chwilę potem ukazały się złote włosy rozpłynione po ramionach w nieładzie — podniosła się główka do góry. Fryda patrzała w ciemne drzew gałęzie, ku niemu. Może go przeczuła. Serce uderzyło wojewodzicowi... i pochylił się