Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Powrót do gniazda.pdf/75

Ta strona została uwierzytelniona.

Wojewodzic drogą przeciwną pośpieszył do drugiej furty miejskiej i inną bramą wszedł w ulicę. Choć cały dzień żegnali go z kolei współtowarzysze, musiał się jeszcze udać do gospody pod Złotym Gołębiem, aby kilku starszych pożegnać uroczyście. Dali tam sobie schadzkę o zachodzie słońca, a właśnie się ono za lasy wkrótce skryć miało.
Ani wczorajszego tłumu, ani wrzawy nie było dziś w izbie studenckiej. Kilku tylko starszych, między nimi ryży ów towarzysz, siedzieli nad kuflami piwa, rozmawiając po cichu.
Ogromna owa izba sklepiona, czarna, zadymiona, ze swymi długimi stoły na krzyżowych nogach, z lawami u ścian i wiszącymi na gwoździach kuflami glinianymi, wydawała się pustą i smutną.
Wolnym krokiem, z rękami pod fartuch włożonemi, potrząsając pękiem kluczów, przechadzał się u drzwi otyły gospodarz, mrucząc coś sam do siebie i nieustannie poprawiając czapki z futrem, którą miał łysinę pokrytą.
Pozdrowił on bardzo uniżenie wchodzącego wojewodzica, na którego widok wstali z miejsc młodzi i podniósłszy kufle do góry, zawołali:
— Vivat palatinides noster! vivat.
Podając ręce z kolei wszystkim, siadł przy nich Janusz i zwrócił się do gospodarza, który przybiegł na skinienie.