Od czwartéj godziny rano w kaplicy dawnéj poczyna się odziewanie, a najgorzéj z temi skórzanemi... w które trzeba wbijać żołnierza i wypychać otrębami, aby na nim było jak ulano. Póki się to skończy, nie jeden mało nie omdleje. Dopiéroż kaski na głowę, i żeby się kutas dyndał jak należy.
W drugim końcu saskiego dziedzińca taka sama historya, proszę jaśnie pana, z końmi, gdzie im kopyta szuwaksują. Dopiéro konie prowadzą przed kaplicę... ale żołnierzby nie siadł sam, więc dwu niefrontowych sadza go na konia — i trzymaj się — jak który spadnie, nie ma się schylać po co![1]
Śmiał się major — przypominając trochę innych Napoleońskich żołnierzy...
— No, więc ci dobrze? rad jesteś?
Maciek westchnął.
— Bodaj tak — mruknął — a no? co robić... człek sobie rady daje, jako może... Ale munsztry, proszę jaśnie pana, tom się nauczył, tak że na skrzydle... przy zawrocie i fechtunku karabinem na jotę nie chybię... Tornistr u mnie zawsze wygląda pełny... (tu się rozśmiał), bo go patykami się rozpina!!
Ale bywa różnie.
Westchnął Maciek.
— Raz, tom się okrutnego nabrał strachu...
— Jakże to tam było? spytał major.
— Z przyczyny tego rubla, co go nam po rewii dali — rzekł Maciek... Więc z drugimi poszło się truchu zakropić... no — i — co prawda — jakoś może nadto się wypiło... Kiedy wracam — ehe! słyszę turkot... A tu człek w piekle pozna, kiedy w. książę jedzie, bo to inaczéj turkocze niż wszystkie bryczki i powozy... Patrzę, gdzie się skryć... ani myszéj dziury a tu książę tuż, tuż... i słyszę... Stój...
„Co ty tu robisz?“ krzyczy książę...
Dobyłem pałasza na ramię i stoję.
- ↑ Ze współczesnego rękopismu.