wania się w wszystkie ruchy i głosy kurytarzy, podwórza, ulicy — Kalikst nabył pewnéj wprawy — umiał odgadywać, co się działo — nawet co się przygotowywało. Po chodzie już poznawał komendantów, którzy zwykle nocą i dniem klasztór odwiedzali. Przybywanie nowych więźniów zdradzało się zawsze pewnym szmerem, zamięszaniem, chodzeniem gęstszém, otwieraniem drzwi w godzinach niezwyczajnych. Mógł nawet policzyć lub się domyśleć, ilu mu nowych towarzyszów przyprowadzono. Wrażenie to nowych uwięzień znowu go zasmuciło, nadzieja osłabła, scyzoryk na myśl przychodził.
Tak dzień upłynął cały, mglisty, chłodny, smutny, którego powietrze wilgotne i przejmujące mimo przepalania w piecu w murach klasztornych przykro się czuć dawało.
Że dzień był chmurny — wcześniéj niż zwykle, zwolna zmierzchać zaczęło. Jeszcze światła nie przyniesiono, gdy dzwony bijące na gwałt pożar jakiś oznajmiły. Ruch — ale mało znaczny zrobił się w mieście.
Serce uderzyło Ruckiemu, który się w daleką wrzawę wsłuchiwał — ale ta wkrótce ustała. — Dzwony ucichły — pożar snać ugaszono...
Upłynął czas dosyć długi — a światło się nie pokazywało jeszcze wedle zwyczaju, choć zupełnie ciemno było w celi...
W mieście... coś słychać było dziwnego, niezrozumiałego. — Wszczął się ruch, bieganie, tentent, kilka razy krzyki jakby głośnéj komendy...
Wszystko to więźniowi zwiastowało coś — coś niezwyczajnego. — Na kurytarzach panowało milczenie grobowe, nawet warty, których krok słychać było zwykle powolny, mierzony, niecierpliwiący jednostajnością — zdawało się, jak gdyby chodzić przestały.
Co się tam działo w mieście?
Kalikst nie umiał odgadnąć, ale czuł, że coś — coś się stać musiało...
Panowało jakieś wzburzenie, jakby pożarem chyba wywołane!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przed burzą.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.