sznikowi, mszyczkę świętą odprawić, ochrzcić, dziecko katechizmu nauczyć — no — i ja ci się przyznam, jak wojenka, na koniu z krucyfiksem przed pułkiem... hejże — choćby na Moskala!
Tu się po ustach uderzył.
— O! bodajże — przepraszam! wyrwało się samo...
Ale — moja duszo — ciemnemi drogami, gdzie tylko człek guza sobie nabić może, my nie chodzimy...
Na to są inni...
— Nie wierzysz mi — zawołał Brenner.
— Już tam sobie sądź, jak ci się podoba — ale tu u nas nic nie wskórasz... Klasztor i sumienie możecie zrewidować — nie ma nic zakazanego. Daj mi święty pokój...
— Bóg z tobą — panie bracie — wstając ze stołka odezwał się Brenner — chciałem ci tylko powiedzieć jedno... Tu głos zniżył. — Dziś za Pragą w kolonii uczta dla Kamińskiego ze Lwowa... dozór nad nią mnie powierzony — niech będą spokojni... powiedz im, niech będą spokojni — uszy pozatykam...
O. Porfiry popatrzał długo, ręce założył w tył... od stóp do głowy stryjecznego mierzył, prychnął, ramionami ruszył i nic nie mówiąc dał mu tabaki drugi raz...
Zmięszany tém przyjęciem Brenner, rzucił się rękę jego całować, ścisnął ją, a gdy podniósł głowę, O. Porfiry ujrzał, że oczy miał łez pełne...
W téj chwili zmieniła się fizyognomia Bernardyna i rzekł cicho:
— Dajno pokój beczeniu, boś nie baba... chodźno ze mną...
I razem wyszli z celi...
Nie bez przyczyny grono literatów i posłów, pragnące uczcić przybyłego do Warszawy Kamińskiego, autora „Krakowskiego wesela,“ człowieka, który umiał