Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przed burzą.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

no — słowem — nie rozumieć, nie wiedzieć, — wyprzysiądz — i w tém wytrwać do końca.
Nie mając jeszcze czasu rozpatrzeć się w celi, w któréj został nagle zamkniętym, przebiegł to wszystko myślą, umocnił się w postanowieniu i dopiéro zwrócił się, aby obejrzeć się, gdzie się znajdował.
Cela była maleńka, brudna, widocznie już przez wielu wprzódy zajmowana. Jedno okno, do pół zamurowane, rodzaj skrzyni od dołu osłaniał, wpuszczając tylko trochę światła z góry... W wieczornym mroku wchodziło ono teraz tak mało, iż Kalikst potrzebował dłuższego czasu, nim oczy oswoił z ciemnością i coś mógł dojrzeć około siebie. Mały stoliczek, tapczan z siennikiem słomą wypchanym — piec rozbity — dzbanek w kącie, składały cały sprzęt więzienny.
Kalikst jeszcze się tak rozglądał, gdy ten sam stary żołnierz otworzył drzwi i wniósł świecę milcząc... Nie zdawał się na więźnia zwracać uwagi, pochodził po celi, kąty jéj opatrzył — i dopiéro podniósłszy głowę, małe oczki głęboko osadzone w czaszce skierował na Kaliksta. Nie mówił nic, zdawał się naprzód, wedle pewnych danych, ważność i stanowisko przyprowadzonego oceniać. Obejrzał go od stóp do głów, coś zamruczał — pomacał siennik wyleżany, zajrzał do suchego dzbanka — i wyszedł.
Świecy kawałek zostało na stoliku. Kalikstowi posłużyła ona do rzucenia okiem po kątach.
Ściany zabrukane celi pełne były wyskrobywanych napisów, ale ręka stróżów te zgraffity więzienne starannie pozacierała... Gdzieniegdzie tylko litera jaka lub niedostrzeżone słowo ocalało...
W gmachu panowała cisza, przerywana chodzeniem szyldwachów, brzękiem broni — i dalekim szumem miasta...
Kalikst siadł na tapczanie, sparł się na ręku i zamyślił. — Wczoraj o téj godzinie był najszczęśliwszym z ludzi — dziś — uderzył piorun i rozbił wszystko. W myśli wystawiał sobie Julią, jéj cierpienia i bolał może więcéj nad nią niż nad sobą.