— Znam nadto położenie moje, pani Starościnéj, i mam zbyt wielkie poszanowanie dla niéj.
— Powiedzże waćpan prawdę lepiéj, — odrzekła — że ci o mnie wiele złego nagadano, że mnie odmalowano jako niebezpieczną.
— A cóż znowu niebezpieczeństwo! — rozśmiał się Marek — cóżby mi miało za niebezpieczeństwo grozić?
Starościna spojrzała, prawie zdumiona naiwnością.
— Przecież jako młody, powinieneś to rozumieć, co za niebezpieczeństwo zagraża przy nie szpetnéj i nie staréj kobiecie.
Uśmiechnęła się kwaskowato.
Marek był realista.
— To niebezpieczeństwo zagraża — rzekł — tylko tym, co z nieba gwiazdy chcą zbierać na oczka do pierścionków.... a ja nie mam téj pretensyi.
Nie wiadomo jakie wrażenie ta odpowiedź uczyniła na pani Kocowéj, podniosła się odrobinę na łokciu sparta i poczęła z wielką uwagą prześwidrowywać oczyma pana Marka, na którym to wprawdzie nie małe robiło wrażenie, ale je umiał ukryć w sobie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.