— Czy nie myślisz aść jechać do Warszawy? — ozwała się po chwili.
— Jeszcze nie wiem: może — rzekł Marek.
— Więc tak w drogę bez postanowienia? — spytała.
— Gdzieś losy zaprowadzić muszą, a co napisano, spełni się, czy chcę czy nie chcę.
— Toś waćpan fatalista? — odezwała się.
— Jeśli się to tak zowie.
— Szczególna rzecz! — szepnęła. A po chwili dodała. — Przyznam się waćpanu, że mnie jego los interesuje. Widzi się po świecie często ludzi, co obcesowo, jak charty za zającem, gonią za szczęściem; ale rzadko człowieka, któryby tak jutra był pewny.
Marek się uśmiechnął.
— Ja nie powiadam, żebym pewny był czegoś na jutro; jednę tylko rzecz wiem, że co mi przeznaczono: nie minie.
— Może to i prawda! — westchnęła Starościna, zamyśliła się i spytała:
— Wiele waćpan masz lat?
— Co do dnia się z nich, w niedostatku metryki, wyliczyć nie mogę, ale z pewnością po za dwadzieścia wyjść musiałem. Jeszcze mi moje lata nie ciężą, więc się z niemi nie rachuję.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.