— Gdybyś miał ochotę jechać do Warszawy — dodała — możebym ja tam mu na co przydać się mogła, boć przecie przyjaźń między nami zawiązać się musi. Mam mój pałacyk w Warszawie, mógłbyś mnie tam uprzedzić, i nim sobie znajdziesz mieszkanie, przesiedzieć póki się podoba.
Marek się skłonił.
— Niezmiernie jestem wdzięczen pani Starościnie dobrodziejce, ale cóż? taką mam naturę, że mi wszelka niewola cięży; musiałbym śpieszyć, jechać, aby spełnić rozkazy pani, a...
— A to więc pan sobie jedź i gdzie i jak chcesz! — odparła urażona nieco Starościna — ja go nie krępuję.
— Ale mi pani przebacza?
Starościna rozbrojona młodym uśmiechem, udobruchała się zaraz, choć była siarczyście szparka i do gniewu skłonna.
— Czegóżbym się miała gniewać? ja téż swobodę lubię — odparła: — dałam téż tego dowody, nie idąc za mąż od śmierci nieboszczyka, choćbym sto razy była mogła. Jedź sobie waćpan na cztéry wiatry, ale pamiętaj tylko, że w Warszawie stawić się musisz.
— Tak — dodała — na dziś waćpana do obiadu nie puszczę, bom przecie solitera nie zapomniała.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.