Błysnęła nim w istocie, rozśmiała się i rozweseliła: Marek nawet pocałował ją w drobną rączkę.
Rozmowa poczęła się obojętna napozór, ale prowadzona ze strony Starościnéj z tą umiejętnością kobiecą, która z rzeczy najtrywialniejszych dobyć umié znamion charakteru i tajemnic duszy. Marek ani myślał, ani umiał się ukrywać: dozwolił z siebie wyłudzić wszystko co ona chciała. Czarownica była z tego może zadowoloną, ale z innych względów Hińcza ją niecierpliwił i trochę do gniewu pobudzał. Taki młody i żywy, a w ogniu jéj oczów wcale się nie roztopił. Starościna przywykła była do szałów, jakie natychmiastowo prawie ogarniały wszystkich, którym się uśmiechnąć raczyła; tu nie skąpiła oczów, wejrzeń, ruchów, słówek, a drab ten śmiał siedzieć przy niéj spokojniuteńki, jak na niemieckiém kazaniu.
To było nie do wytrzymania, nie do zniesienia; to wołało o pomstę do Boga: to się jeszcze pięknéj pani Kocowéj nigdy w życiu nie trafiło.
A, pięknie mnie tam w Rogowie odmalować musieli! — mówiła w duchu — ale niedoczekanie jego, ażeby mi młokos wyrwał się tak bez szczérby na sercu, nie przecierpiawszy trochę: kara się należy, bo grzéch wielki.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.