Choć pani z Witowa była w drodze, i po wczorajszym wypadku dwór jeszcze do ładu nie przyszedł, obiad podróżny był wcale wykwintny. Na maleńkim stoliczku go nakryto, na dwie tylko osoby; pani Kocowa choć sama mało piła wina, kazała się postarać o węgrzyna dobrego i własnoręcznie doléwała Markowi, z widocznym zamiarem podpojenia go oczyma i nektarem. Ale chłop był jak dąb, oczy go nie paliły, a wino spijał jak wodę; butelka po butelce znikała: żywszy wyraz z ust mu się nie wyrwał.
Był ciągle pełen szacunku, chłodny, wesół i zdawał się być na ostrożności. Po obiedzie rozmowa już trwała krótko. Marek wstał i pożegnał się. Starościna rękę mu z lekka uścisnęła i pożegnała najczuléj.
Była zła niesłychanie.
Wnet po odejściu winowajcy przywołała poczciwą swą starą sługę Broniewską.
— Widział to kto co podobnego! — zawołała do niéj zrywając się — wystawże sobie, siedział trzy godziny.
— Toś go pani musiała upiec jak Św. Wawrzyńca na ruszcie.
— Gdzietam! drewniany człowiek, powiadam
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.