Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

w obce ręce, a ot to biédactwo, gdyby u nas przytuliska nie miało, zmarłoby może z głodu.
Barnardyn popatrzył na chłopca, któremu z pod koszuli wspaniale goły brzuszyna wyglądał i kiwnął nań palcem. Wprawdzie dzieciak takich księży nie widując, miał pewną obawę habita, pasków, ba nawet okrągłéj, wielce okazałéj twarzy ks. Serafina; ale to była natura taka już z młodości rzeźka i odważna, iż choć mu łydki drżały, poszedł. Stanął na wschodkach od ganku, ręce z rózgą w tył założył, głowę podniósł i patrzał śmiało: czapki nie potrzebował zdejmować, bo jéj nie miał.
— Przeżegnaj się — rzekł Bernardyn.
Chłopiec gębę otworzył. Wątpliwém nader było, czy umiał się przeżegnać. Dalsze badanie okazało, że w stanie natury żyjąc, potomek gorliwych katolików, w rzeczach wiary fatalnie był zacofany. O Panu Bogu wiedział i o dyable coś zasłyszał; zresztą teologia mu była obcą, i niewiele się o nią troszczył. Lubił bardzo pieczone kartofle.
Odkrycie tego tak dzikiego pastuszka, mocno zawstydziło opiekuna, a ks. Serafina zakłopotało. We dworze nie było komu bakałarzować, a ci co się dziś nim zajmowali, rychléj klnąć niż żegnać