w barwie granatowéj, jednakowo ubranych: wyraźnie służba. Osobliwsza rzecz, że koni przy nich wcale nie było; domyślać się należało, że miejscowi być musieli.
Niewiele to zajmowało pana Marka, chociaż twarzy żółtéj z siwemi wąsami, owego olbrzyma w kitlu białym, przypatrywał się ciekawie. A było bo czému się podziwić, fizys bowiem miał tak przeciągłą jak był sam, niezmiernie długą, cytrynową, nos śpiczasty, nieco czerwony, na niéj brwi jak dwa krzaki bujnych wrzosowin, i policzki wpadłe tak, że kości szczęki rysowały się, gdyby ze skóry odarte. Oparty na lasce z gałką pozłocistą, ów mężczyzna, ciągle téż się wpatrywał w Marka, który z konia zsiadł, żeby się przeciągnąć.
Przecież wreszcie przybił do mostku.
— Czołem! — rzekł stary, podnosząc rękę do czapki.
— Czołem! — odparł Marek, zdejmując swoję i powoli na prom się począł zwodzić.
Stary nie myślał z przewozu zejść, był na nim jak w domu: czterech ludzi towarzyszących mu, stali jakby na rozkazy jego z tyłu.
— A zkądto Pan Bóg prowadzi? — zapytał posępnie biały kitel.
— Ha no! od Z... — wymienił Marek miasteczko.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.