Otwarto bramę w słupach murowanych, w głębi widać było dworzec piękny, czysty, cały w kwiatach, z ogromnym gankiem ławami ostawionym. Na nich siedziała otyła, słuszna jéjmość, samo zdrowie, robiąca pończochę, a obok niéj cała gotowalnia ślicznych, rumianych, białych, uśmiechniętych dziéwczątek.
Było ich w istocie sześć, a najmłodsza Różyczka miała lat dziesięć, a najstarsza Jagusia ośmnaście. Wojski już nie dochodząc wyliczył je po porządku starszeństwa Markowi: Jagna, Kaśka, Baśka, Maryśka, Domcia i Różyczka (w istocie Róża z Limy). Wyglądało to niby wianuszek świéży, wszystkie w sukienkach białych, włosy pozaczesywane gładko, na plecach spuszczone kosy, a jedna w drugą krew z mlékiem i ładniuchne. Jakoś Pan Bóg je strzegł od podobieństwa do ojca.
— Ha! ha! — zawołała zdala Wojska, rzucając pończochę — kogóż tam Pan Bóg jegomości dał?
— Ale, ba! krewniaka, koligata: kość z kości!
— Jeszczem téż nigdy nie słyszała, żeby inaczéj było, oprócz, gdyś jegomość raz niemca złowił na przednówku, gdy już nie było kogo.
— Ha! ha! — rozśmiał się Wojski — bo u nas wszyscy krewni. Przedstawiam jéjmości pana Hińczę z Zadasia: panny, do szeregu!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.