— E! to kawał fanfarona! Licho bo wié co to jest! to, to człowiek, który źle życie poczyna. Ja go nie lubię!
— No, no! za cóż, za cóż? — zapytała piękna pani.
— Za wszystko! bo to dumne, bo to zuchwałe, bo to niewdzięczne, bo to zarozumiałe, bo to dyabli, z pozwoleniem, wiedzą co — a ma się za osobliwszą rzecz! Wszak z paupra pod kościołem wziął go Łowczy. I kto tam wié, czy prawdziwy Hińcza; boć upatrują, że niby do nich podobny: at, imaginacya! imaginacya!
— Ale chłopiec energiczny! — odezwała się Starościna.
— Flejtuch! Cóżto za energia! co? napadnięty bronił się? i zające się bronią: przypadek, istny przypadek, że ubił Burdygę. Chwalić się szczęściem, no, no! zobaczymy: urwie się to ucho, urwie.
— Pan go, widzę, nie lubisz wcale?
— Za cobym go miał lubić, pytam się? Okiełznał tego poczciwego, zacnego Łowczego, ssał go, jadł, męczył, i żeby mu kiedy dał dobre słowo. Żebym ja księdza nie napompował, a ksiądz nie zrobił casus conscientiae z tego trzymania go w domu, powiadam pani Starościnie, byłby Rogów zabrał z przyległościami.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.