— Godzien takiéj rączki — odparł stary z ukłonem.
— Otóż, wiész asindziéj, że go mam od Marka; widzisz pan, ma téż on i dobre... młody chłopak na dorobku, znał wartość klejnotu, a znalazłszy go w trzosie Burdygi, darował. Dyament wart trzysta czętych, jeśli nie więcéj. Jużciż na ubogiego chłopaka, taka szlachetność téż czegoś dowodzi!
I połyskiwała pierścieniem przed oczyma zamyślonego Kruka, który kwaśną robił minę.
— Moja mościa dobrodziejko! — odezwał się wreszcie z pewnym gniewem — albo to galanterya i szlachetność, albo może prosta kalkulacya i oddanie na procent. Témbardziéj się go pani strzedz powinnaś!
Patrzcie go! jaki mi pan! nie miałby na grzbiecie kontuszy, gdyby nie Łowczy, a prezenta paniom robi po trzysta dukatów! Ej, frant!
— A ja myślę że nie, i że ma serce.
Kruk patrzył na nią. Pani Kocowa nie zmięszana wcale, śmiało go oczyma zmierzyła.
— Tak, tak! jużci pani zesłabła! przyszła tedy godzina i na JW. Starościnę! no!
— A gdyby i tak? — zawołała trochę gniewnie jéjmość — gdyby mi nareszcie się podobał! Fortuny starczy na nas dwoje: powiesz że młody, toć sta-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.