Starościnę oracya niecierpliwiła, ale uśmiechnąć się jéj uważała za przyzwoite.
— A! panie Wojski dobrodzieju... ale ja z winy mych ludzi, sama nie wiem jak zbłądziłam... Jechałam z miasteczka do Warszawy... to nie po drodze.
— Ściśle biorąc: nie jest po drodze i nie jest téż z drogi, gdyż odemnie równie jak z miasteczka do Warszawy trafić można.
Kareta ruszyła do dworu, a woźnica, chcąc czémkolwiek wynagrodzić błąd popełniony, wypalił z bata razy kilkadziesiąt. Żadna siła ludzka od téj manifestacyi powstrzymać go nie mogła.
Jakież było zdziwienie pani Kocowéj, gdy wśród licznego towarzystwa ujrzała pamiętną sobie twarz pana Marka; to téż nader przyjacielsko, można powiedzieć serdecznie mu się uśmiechnęła.
Kruk chcąc zapobiedz stosunkom, mocno się do ich utrwalenia przyczynił: podał myśl, z któréj przyjęciem pani z Witowa jeszcze się wahała.
Niezmiernie teraz była uszczęśliwioną, że szczególny traf, wówczas gdy nie wiedziała gdzie szukać zbiega, dawał jéj go w ręce.
Rozjaśniło to jéj czoło i przyczyniło się do wyrobienia generalnéj dla sług amnestyi, za fatalną podróż senną.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.