Przybycie osoby tak dostojnéj jak pani Kocowa, o któréj ogromnym majątku, o stosunkach, rozgłośnie po świecie opowiadano, nie dozwoliło się ograniczyć zwykłym obiadkiem z naleśnikami; przedsięwzięto zbudowanie formalnego de noviter repertis i poczęto uganiać się za uciekającemi, skazanemi na śmierć kurczętami.
Obiad piérwszy został przerwany z niemałém strapieniem obojętniejszych gości, obdarzonych staroświeckim apetytem kontuszowym; ze sali stołowéj przeniesiono się do salonu, i Wojska wzięła na się ugoszczenie pięknéj Starościnéj. Ta miała ciągle na oku tylko pana Marka, który nader grzecznie, ale ozięble powitał ją zdaleka. Nie dopuściła mu pozostać w tém usposobieniu, zbliżyła się więc sama do niego.
— Widzisz asindziéj — rzekła — że mi się wymknąć trudno, bo mam sprzymierzone z sobą losy. Waćpan może wiedziałeś dokąd jechałeś, ja wcale nie, a przecież same konie mnie zaniosły tu, abym waćpanu jeszcze raz za solitera podziękowała.
Marek mruczkowato milcząco się pokłonił.
— Aż nadto pani Starościna łaskawą jest dla mnie — odparł — nie zasłużyłem na to.
— Zasłużony czy nie, ale żeś pan szczęśliwy to pewno — figlarnie dodała wdowa — ot i tu: aż
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.