Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

były nieco zbieraną drużyną, przystały do siebie doskonale i zapoznały, a zharmonizowały wkrótce. W tym wieku jeszcze było między społecznemi cząstkami tyle wspólnych stron, że się łatwo zlać mogły w całość jednolitą.
Po obiedzie z gwarem ochoczym wszyscy powstali od stołu, obiecując sobie śpiew i muzykę, a wieczorem niezawodnie tańce. Wojski w przewidywaniu że gitara z pukaniną nie wydoła, posłał do bliższego miasteczka po muzykę: wprawdzie wiejską, skromną, ale niezmordowaną. Zgorszyliby się dzisiejsi wytwornisie, gdyby im podobna do tańca przewodniczyć chciała. Były to bowiem dwie skrzypce, z pejsami i w jarmułkach, basetla, na któréj wygrywał młodzieniec wielkich nadziei, i bębenek zwykle powierzany diletantowi.
A jednak, miły Boże, gdy fałszywie zaintonował pierwszy skrzypek, jak się tam w takt jego rzępoleniu sunęły para za parą!... bo grała im inna w sercach muzyka i świat, a serca były inne. Czy lepsze? to pytanie; a że odmienne, to pewna.
Starościnie przy obiedzie dolano parę kieliszków słodkiego winka, lice jéj się zarumieniło, oczki poczerwieniały, a na ich ciemném tle dwie błyszczące zapłonęły gwiazdki. Uważała téż, że Marek za kołnierz nie wylewał, a nie wiedziała, iż miał gło-