wę żelazną; gdy więc od stołu wstano, tak manewrowała, zawsze w przeciwnym mu idąc kierunku, iż wprędce się około niego znalazła. Te sztuki kobiece tylko pochody wojenne dokazać umieją.
Pan Marek nie uciekał, ale też nie nawijał się.
— Wolno téż spytać: kiedy i jak myślisz pan jechać daléj i dokąd? — przemówiła Starościna.
— Dotąd mi się tak droga wiodła, iż planu jéj zmienić nie myślę — rzekł Marek. — Gdy mi w jedném miejscu się naprzykrzy, ruszam, wyjechawszy za bramę, cugle puszczam koniowi i jadę.
— Gdzie oczy poniosą?...
— Tak jest.
— To już tedy trudno rachować, gdzie się z waćpanem spotka? — dodała grzecznie Starościna.
— Ja jestem dotąd tak szczęśliwy, że mi sam los nadarza, na co jabym sam liczyć nie śmiał.
Właśnie tych wyrazów domawiał, gdy jak w Mozartowskim Don Żuanie posąg Komandora, w progu zjawił się z szalonym pośpiechem goniący Kruk, którego u promu wabić już nie potrzebowano.
Starościna i Marek ujrzeli go w jednéj chwili, uśmiechnęli się i zamilkli, a Kruk postrzegłszy ich, także wargi przyciął. Trafił wprawdzie jeszcze
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.