— Krótka sprawa — mierząc go bystremi oczyma, jakby wyrozumieć chciała, ozwała się Starościna — znalazłeś się jegomość pięknie ze mną i galancko na gościńcu. Przyjęłam od was pierścień: nie chcę zostać dłużną...
— Ale za dar, nikt dłużen nie jest — odparł Marek.
— Jak to kto widzi, ja się poczuwam do pewnéj restytucyi — mówiła pani z Witowa — nie miałam naówczas, będąc obrabowaną, nic pod ręką. Teraz asindziéj musisz odemnie téż wziąć, choć mniéj kosztowną obrączkę.
To mówiąc, zdjęła powoli z palca piękny pierścień ze szmaragdem osadzonym brylantami i trzymając go w ręku, dodała:
— Proszę go nosić, a o dobréj przyjaciołce pamiętać; pierścień to nie tak drogi, a przecie wiele dla mnie znaczy, bo go nosił nieboszczyk Starosta, pierwszy mąż mój, świéć mu Panie... Innego nie mam, ten więc wam ofiaruję.
Uśmiech dopowiedział reszty.
Marek jak był chłopak rezolutny, że się niczém nie dał bardzo skonfundować, pierścień wziął, włożył go na palec, i podającą rączkę pocałował.
— Myślę, żeś waćpan zrozumiał? — szepnęła zerkając nań pani Kocowa.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.