no razem po kilka, z tą pewnością, że każda jéjmość swojego dopilnuje.
Gdy przyszło nadedniem się rozchodzić, starsi pozajmowali co lepsze izby, a Marek sam z Krukiem, który mu się za towarzysza ofiarował, poszli do szopki na siano. Zasłano je kobierczykami porządnie: skórzane poduszki pod głowę, a opończa za kołdrę starczyła.
Kruk chciał się jeszcze wdać w rozmowę, aby dobyć co z pana Marka, ale chłopak był znużony i chrapnął, nie czekając więcéj.
W saméj istocie, jeśli chrapał, to kłamał, a czynił to tylko, ażeby się pozbyć utrapionego natręta. Potrzebował się dużo namyślić i być ze samym sobą; dlatego opończę zasunąwszy na głowę pod pozorem much, których tam było podostatkiem, począł dumać. Jakoś mu się rzeczy tak składały, że choć na losy nawykł był je zdawać, należało teraz rozplątać nici i policzyć.
Stuknął kilka razy w palce: co począć? jechać? zostać? wracać? czy rzucić Wólkę a śpieszyć do Rogowa? Czy Starościnę gnać do Warszawy? A nuż baba zdradzi? a nuż Łowczy Rogowa nie da? a nuż to, a nuż owo? I tak źle i tak nie dobrze.
Z tego myślenia aż mu pot na czoło wystąpił! Uchylił opończy nieco.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.