dziesiątéj dzień się zrobił prześliczny. Piękniejszego żądać nie było można, do podróży: koń prychał, jeździec świstał, a Wawrek wszetecznie poziewał.
Kraj, którym jechali, trzymając się wielkiego gościńca, był coraz żyzniejszy: płaski wprawdzie jak u nas prawie wszystek, ale miły. Pomiędzy laskami sosnowemi, gdzieniegdzie i dębowe już się przerzucały.
Pośród żyta widać było bujne zagony pszenicy.
Tu i owdzie kościołek stary, czarny, patrzał z pomiędzy drzew, a około niego cmentarzysko stare, jak kretowiskami, mogiłami, zieleniało świeżą darniną.
W prawo i w lewo widać było dworki i dwory szlacheckie i wioski ze staremi gruszami i żurawiami studzien i krzyże z daszkami malowane.
Potém wjechali już do lasu, szpak wziął się na objeżdżki, aby skwaru gościńca uniknąć i pan Marek zabłądził; ale tak porządnie się zbłąkał on i Wawrek i konie, że napróżno nakręciwszy się, szukając drogi, musieli wreszcie po hukaniach daremnych, na które nikt nie odpowiedział, puścić koniom cugle i zdać się na ich łaskę.
Ale pan Marek był tak dobréj myśli, że go to najmniejszéj rzeczy nie zmieszało, nie zakłopotało;
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.