darł się przez krzaki, zarośla, łączki i kawały boru, pewien, że przecież kiedyś na jakąś drogę trafić musi.
W lesie wszakże coraz dziksza jakaś natura i pustynniejsza otaczała go okolica: pagórki, wąwozy, strumienie przerzynały drogę.
Niektóre spadziste obrywy potrzeba było objeżdżać, nim się dogodne miejsce do ich przebycia trafiło. W ten sposób obłąd coraz trudniejszym był do naprawienia; kręcić się musieli w prawo i w lewo, nie mogąc stale w jednym puścić się kierunku. Marek kilka razy chcąc ubić głód, napił się wódki, zakąsił, ale wyczerpane nieco zapasy, nie na długo już starczyć miały.
Słońce zaczynało za wierzchołki gór i lasów zapadać: miało się widocznie ku wieczorowi.
Wawrek wzdychał, konie były znużone, a tu ani ludzkiego głosu, ani twarzy, ani nawet śladów świeżych po człowieku nie było widać nigdzie.
Za to miłośnik natury, krajobrazów i malowniczych widoków, byłby się mógł rozkoszować w téj pustyni porosłéj wiekowemi dębami, bukami i gdzieniegdzie lipami rozsiadłemi szeroko.
Marek był zupełnie obojętnym na wdzięki przyrodzenia, na poezyą kwiatów, na wrażenia majestatycznéj pustyni. Szło mu o obiad i wypoczynek;
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.