zaczynał powątpiewać, żeby się zawsze na instynkt konia i błogosławieństwo losu spuszczać było bezpiecznie.
Wtém pośród gęstwiny zamajaczyła ścieżynka: za pniami czarnemi drzew ukazała się zielona dolinka, po nad nią urwisty jakiś brzeg żółtawy i do zbocza przyparta budowelka, którą nie wiedzieć jak było nazwać. Mniejsza była od chaty wieśniaczéj, ale porządniejszą daleko, i miała jakąś fizyognomią niezwyczajną... Daszek jéj pobity gontami, ściany z bardzo starannie ułożonych kłód wzniesione, para okienek i drzwi, przed drzwiami ogromny kamień, za siedzenie widać służący.
Naprzeciw wznosił się krzyż wysoki z figurą Zbawiciela. Cóś to wyglądało na pustelnią, ale nielada jakiego eremity. Cóż z tego? ani stajni, ani człowieka, ani, nadewszystko: obiadu.
Wyjechawszy z lasu, stanąwszy na łące, Marek zsiadł ze szpaka i poszedł ku chacie. Nie widać jeszcze było żywego ducha; nie wychodził nikt: drzwi stały otworem. Zakaszlnąwszy, zapukawszy napróżno, ośmielił się młodzieniec uchylić drugie drzwi w sieni się znajdujące i zobaczył izdebkę małą, bardzo czyściutko urządzoną, z ławą dokoła, ze stołem w pośrodku izby, na którym stał krucyfix i trupia głowa.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.