Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

Po ścianach rozwieszona była nieskończona liczba obrazków świętych, różnéj wielkości i wykonania, począwszy od Częstochowskich do najwytworniejszych. Przy nich pełno było poczepianych wianuszków i ślady palonych świeczek. Z téj izdebki, którą nie wiedzieć jak było nazwać, mieszkaniem czy kaplicą, drzwiczki wiodły do szczuplejszéj jeszcze, w któréj stał tapczanik mniszy, pokryty wojłokiem, ze skórzaną poduszką.
Ani tu, ani w alkowce, żywéj duszy. Zawrócił się Marek w drugą stronę, gdzie jeszcze był alkierzyk, ale i ten stał pustką. Tylko w nim posłanie z suchych liści zastał i na kołkach dyscyplin kilka, a w wystygłym piecyku, parę czarnych pustych garnków... Jednakże świéże ślady życia dowodziły, że opuszczona chwilowo chata, jeszcze znmieszkaną była przez kogoś. Kruszyny razowego chleba przy piecu, niedogasłe żary, zagarnięte popiołem na kupkę, porzucona na ziemi licha odzież: przekonywały, że ów pustelnik niedawno odejść ztąd musiał.
Sam nie wiedział spełna co miał począć Marek; ale jechać daléj dla zmęczonych koni i niepewności drogi, niepodobna. Uznał więc najlepszém usiąść na kamieniu przed pustelnią i czekać.
Wawrek tymczasem konie wodził, mrucząc, i szukał choćby źródełka dla napojenia, na owies nie