rachując, tylko na trawę. Téj było podostatkiem na łączce, choć dla roboczych koni podróżnych, lichy z niéj posiłek: jużby się lepiéj chlebem najadły, ale tego ani dla ludzi, ani dla stworzeń zmęczonych, nie było.
W tém smutném położeniu, skazani na pobożne medytacye, podróżni nasi radzili sobie jak mogli i umieli: i już ich prawie nadzieja odpadła, aby gospodarz chaty tego dnia powrócił, gdy w dali, a było jeszcze, mimo wczesnego zmroku, kilka godzin do zachodu słońca, usłyszeli chrzęst i łamanie się w gęstwinie, a potém i głosy ludzkie, coraz wyraźniejsze, jakoś tłumne i zwadliwe. Była chwila milczenia, a potém odpowiedziało huknięcie już nieopodal.
Wkrótce téż z lewéj strony od gęstego lasu, wysunęło się niewidoczną ścieżyną, obwieszoną gałęziami, kilku ludzi. Przodem szedł kolosalnéj postawy starzec z długą brodą siwą, dobrze do pasa, w siermiędze grubéj, podpasanéj prostym sznurem konopnym, z kijem w ręku. Na głowie miał wieśniaczy chłopski kapelusz, z szerokiemi tylko skrzydłami.
On wiódł, jak się zdawało, za sobą dwie kupki ludzi, które, nie mieszając się, oddzielone, postępowały, gwarnie rozprawiając.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.