Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

liły się jeszcze bardziéj i stanęły w oczekiwaniu groźném, póki się prowadzący nie rozmówi z natrętem.
— Nie będę wam ciężarem — odparł podróżny — ale przez miłosierdzie, błądzącemu drogę wskazać należy.
— W samą porę tu jegomości przyniosło! w samą porę! Z lasu sami nie wybierzecie się, ja wam nie mam kogo dać do wyprowadzenia, a co wy tu będziecie robić... to sprawa gardłowa... a świadków jéj i tak dosyć.
— A, no! — dodał po chwili namysłu pustelnik — usuńcie się na bok, nie mieszajcie się do niczego i czekajcie jak się to dokończy. Szlachcic waszeć jesteś, szlachecka sprawa... bez krwi się tu nie obejdzie... bo choć do mnie ciągnęli na zgodę, ja ich pojednać nie potrafię... Ruszaj waszeć na bok, a daj nam co pilniejszego odprawić.
Zdało się zrazu Markowi, że najpilniejszém było dać jemu jeść, ale musiał ze swém ustąpić.
Stary zwrócił się do szlachty, która stała, niekiedy pomrukując.
Z kupek w téj chwili wystąpili dwaj napastnicy: ludzie średnich lat, ba, wcale nie młodzi. Jeden z nich suchy, gibki, rzucający się, zapieniony, tarł czapkę i czuprynę; a drugi przysadzistszy, po-