kie jakieś nieszczęście tajemnicze skłoniło go do téj pokuty, którą umysłem stałym i sercem mężném odbywał... Widywano go godzinami klęczącego pod krzyżem i lejącego łzy rzewne. Część dnia spędzał tak samo, pełzając na kolanach od obrazu do obrazu, przed któremi świeczki palił.
Dwa lub trzy razy w rok chodził do Częstochowy, na Łysą górę, albo do Kalwaryi, do Gidel lub Skępego. Ciężkiego cóś leżeć musiało na jego sumieniu... albo o tém nie wiedział nikt, lub mówić nie chciano, bo się pan Marek dowiedzieć nie mógł.
Wśród rozmowy o pustelniku, dobili się oni, ani spostrzegłszy do łąki, wśród któréj bryczki stały i jezdne konie.
Ponieważ Saczkowi rana dolegała, wolał na stępaku jechać, który dziwnie lekko nosił, niż na wózku trzęsącym. Tu już i pan Marek konia dosiąść mógł, i kalwakata cała nucąc chórem zgodnym starą pieśń:
Oj! tam na górze
Stoją rycerze.....
puściła się ku Wężownu.
Trzeba przyznać, że widok był jedyny, i ktoby nie wiedział przygody, nie wiem coby mógł pomyśleć, przypatrując się plejzerowanemu Saczkowi.