Wybiwszy się z zarośli, postrzegli dwór na pagórku, cale chędogi i wieś dużą, i zamożność dowodzące budowy dokoła.
Marek ciekawie przypatrywał się okolicy, bo już byli w Lubelskiém, którego kraju on nie znał. Tu wyglądało wiele inaczéj jak na Podlasiu, weseléj, przestronniéj, i pola bujniejsze i drzewa zieleńsze i lud dostatniejszy. Wody wszędzie dosyć, czystéj, pięknéj, albo strumyk lub staw co chwila się postrzegał.
Wszakże niewiele się zachwycał tém pan Hińcza, bo, Bogiem a prawdą, żołądek miał ściśnięty głodem, a doświadczona rzecz, że w takim stanie o dobry humor trudno.
W miarę jak się do dworu zbliżali, wielki rezon i animusz obu szwagrów słabnąć począł: oba się swoich bab obawiali.
— Oj! będziemże się mieli zpyszna! — rzekł Wąż — siostra mnie chyba opoliczkuje. A i moja własna jéjmość zmyje głowę, boć to ja gospodarz.
— A ja gość, toć gorzéj jeszcze — stęknął Saczko — ale czy to my już oba pod pantoflem, żebyśmy się tak bab swoich obawiali?
— Masz bracie słuszność, co im do tego! — rzekł Wąż — męzkie sprawy i męzki sąd.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.