Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

Wężowa na swoim kontusz porąbany, rzuciły się przeciwko nim niespokojne. Długie oddalenie po uczcie i zniknięcie ich bez wieści, obie już wprzódy zaniepokoiło. Spostrzegłszy nieznajomego jakiegoś, nie wiedziały co to ma znaczyć.
Saczko i Wąż spojrzeli po sobie bacznie, komu z nich gładziéj kłamać będzie: potrącali się łokciami. Dwie panie wybiegły w pół dziedzińca.
Wąż mógł się swéj obawiać, bo była kobiéta słuszna, rozrosła, potężna i twarzy surowéj; ale Saczkowa mała, drobna, sucha: pono jeszcze straszniejszą być miała.
Marek widząc zakłopotanie obu małżonków, a choć głodny, był jakoś tego dnia bardzo rezolutny pod wieczór, w nadziei, że do kolacyi niedaleko; zdjął czapkę i sam zsiadłszy z konia, oratorem się mianował, co powszechne obudziło uwielbienie.
— Jestem zmuszony jako winowajca, sam się przed surowym stawić sądem — rzekł — aby surowość jego przebłagać. Tak, winowajcą jestem, bom przejezdny, nieznajomy, z winy młodzieńczéj krewkości stał się powodem zwady, spotkania i... małych zadraśnień... Nazywam się Marek Hińcza z Zadasia.
To mówiąc, chciał przystąpić do ucałowania rąk, ale Saczkowa poleciała do obwiązanego męża,