krzycząc i lamentując, choć jéj zaręczał, że już nie ma nic.
— Okrutnie krzywo przyjęto pana Marka, kobiéty prychały gniewnie, a gdy się odwrócił, Wężowa nawet zdala pięść pokazała.
— I pocóżeście jeszcze tego zabijakę tu przywieźli! — krzyczała do męża — czy to ja go za to będę karmić i poić, że was pokiereszował?
— Ale słuchajże jéjmościuniu, ja ci to późniéj rozpowiem; on nic nie winien, jak dziecko w powitku... tego Saczko narobił.
Saczko swojéj tak samo zwierzył się na ucho, mitygując ją: że całéj téj historyi niezręczność Węża była powodem. Jakoś panie wygrzeczniały, chociaż zawsze położenie pana Marka do najprzyjemniejszych nie należało.
Zniósł to pro publico bono, umysłem niezachwianym, ale młodszemu Saczkowi szepnął:
— Wiesz co: niech się dzieje wola Boża; niech sobie baby fukają, ale, byle nie trucizny, dajcie jeść, bo z głodu zdechnę.
Nadchodził téż czas wieczerzy! choć niechętném nań spozierano okiem, poprowadzono w wielkiéj komitywie Marka do stołu.
Wszyscy mu za jego poświęcenie się sprawie publicznéj wdzięczni byli, gdyż i reszcie szlachty
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/179
Ta strona została uwierzytelniona.