Dwie gosposie, choć miały okrutny ząb do gościa, musiały téż w domu zachować z obcym grzeczność pewną.
Obie one rozpytywały pocichu towarzyszów Saczka i Węża o szczegóły przygody, a że nie namówili się wszyscy co powiadać, niektórzy całego planu nie dosłyszeli, plątali się w odpowiedziach, tak, że kobiety już nie wiedziały co i myśleć.
Zeszły się do kątka i rzekła pani Saczkowa do Wężowéj:
— Ja ci powiadam, serce moje, że oni wszyscy kłamią... to co innego było...
— Ale cóżby to miało być? — spytała druga.
— Albo ja ich wiem; tylko mi się zdaje, że i mój i twój, coś na sumieniu mają; nie czysto im z oczów patrzy. Pobroili, a na kogoś składają. Ale niedoczekanie ich — mówiła Saczkowa — jak ja mojego wezmę na spytki: dojdę prawdy!
— A zkądżeby się znowu ten obcy wziął? — dodała druga — po coby go tu przywieźli?
— Dojdzie się wszystkiego! cierpliwości!
Po wieczerzy zajęło się na straszną pijatykę. Wąż był w domu gościnny jak mało; żona w innych sprawach miała prawa wielkie, ale gdy szło o gości, o przyjęcie, o reputacyą domu, już milkła, aby powagi swéj nie narazić, bo wiedziała, że nic nie dokaże.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/182
Ta strona została uwierzytelniona.