Marek tymczasem zbliżył się do pięknéj panny, a gdy ją oko w oko zobaczył o krok przed sobą, dopiero go urokiem swym objęła. Zarazem téż onieśmielał zupełnie, jakby do królowéj przystąpił.
Wąż, ile razy przechodził mimo, łokciem go potrącał i szeptał:
— A no, śmieléj, bo kobiety niuńków nie lubią.
Myśli tedy sobie Hińcza: korona mi z głowy nie spadnie, choćby panna mi nie bardzo była chętną i posunął się ku niéj. Ale obcemu o czém tu było mówić, głowę łamał; nawet na początek nic znaleźć nie mógł. Ona téż patrzała wielkiemi ślicznemi oczyma, nie poczynając rozmowy.
Nierychło jakoś wzięła ją litość nad nieszczęśliwym i zmierzywszy go od stóp do głowy, zapytała:
— Waszmość pan jedziesz z Podlasia?
— Tak jest.
— A czy nie z okolicy Witowa?
— Pani Starościnéj Kocowéj?
— Jéj samej: znasz ją waćpan?
— Ja? tak, pani; najbliższa to sąsiadka mojego opiekuna, pana Hińczy z Rogowa, ale że ze sobą są źle, nie widziałem jéj aż do téj pory. W drodze właśnie spotkaliśmy się kilka razy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.