— Prawda, że to śliczna pani? — spytała przypatrując się chłopcu Klara.
— A któżby tego nie przyznał! — odparł Marek — tylko dziś w oczach moich straciła.
— To czemu?
— Bom panią zobaczył!
Dziéwczę się uśmiechnęło pogardliwie.
— Prędko pan przychodzisz do poufałości — rzekła — Starościnę poznałeś na drodze, a tu ledwie z konia zsiadłszy, prawisz komplementa.
— Zwykłem się spieszyć — odparł Marek wesoło — czasu nie mam i dlatego i z panią Starościną bliżéj się poznałem na gościńcu, nie czekając aż ją gdzie w sali i pod dachem spotkam.
— Na gościńcu? a to jak? — spytała panna Klara.
— Miałem to szczęście, żem ją w nieszczęściu, jeśli nie poratował, to pocieszył przynajmniéj — ozwał się Marek, spoglądając na swój pierścień ze szmaragdem.
— W jakiém nieszczęściu? cóż ją spotkało?
— Napadli ją rozbójnicy, co się u nas nie często trafia... trochę odarto powóz, raniono człowieka, nastraszono Starościnę. Ten sam zbój potém i mnie napastował.
Klara uśmiechała się.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/184
Ta strona została uwierzytelniona.