— A jakżeś waćpan z tego wyszedł? — zapytała.
— Zabiłem go! — odpowiedział chłodno i krótko Marek.
Panna popatrzyła nań, uśmieszek przeleciał po jéj ustach, widoczném było, że tę przechwałkę wzięła za czyste kłamstwo.
Marek to poczuł.
— Dostałem zaproszenie do Warszawy; a może i tam pojadę... — dodał.
— A radbyś ją pan zobaczyć?
— Teraz już mi tak nie pilno!
— Dlaczego?
— Bom oczy nasycił na panią patrząc.
— Pan, widzę, słyszeć musiałeś, że się kobiéty biorą na słodycze jak muchy? — odezwała się pogardliwie Klara.
— Nie; alem słyszał, że na serce są litościwe.
— Czy już tak prędko boleć waćpana zaczęło, i któż to temu przyczyną: pani Kocowa?
— Serce jeżeli ma zaboleć, to od pierwszéj chwili lub nigdy, a gdy boli, to mu kwadrans wiekiem... — rzekł Marek. — Gdyby mnie od Starościnéj oczów zabolało... o! toćbym był za jéj dworem ciągnął.
— A onaby waści jak innych odprawiła?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.