Nawet panna Klara, która podobną była teraz do gwiazdy porannéj, wedle wyrażenia nadwornego poety pana Łukasza Zembrzuskiego, rezydenta w Wężownie, grzeczniejszą była dla Marka i weselszą niż wczoraj. I wszystko się składało jak najśliczniéj dla gościa, któremu Wąż szeptał ciągle, aby się do panny brał gorąco, gdyby licho nie nadało natręta.
W godzinie obiadowéj zawsze gość jest w Polsce najprawdopodobniejszy, każdy bowiem wié, że jeśli chce dobry obiad zjeść, musi na niego trafić, a jeśli nie trafi, skazany zostanie na przystawkową smażeninę naprędce; często nawet gdy kucharz z fuzyą poszedł w las, przez niepatentowanego kopcidyma uprażoną.
Nie zdziwiono się klaśnięciu z bata, ale gdy szlachcic wysiadł wcale nieznany, pan Wąż czekał już, aby mu się przedstawił.
Byłto Krukowski Glinka, który jakim sposobem trafił na trop Marka, niepodobna wytłómaczyć. Zawsze miał węch dobry, ale tym razem chyba mu jasnowidzenie pomogło.
Że za Hińczą gonił, zdawało się nie ulegać wątpliwości. Submitował się jednak, jako zbłąkany, ufając starodawnéj gościnności szlacheckiéj, a dołożył, iż Wężowie przez Łąszewskich
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/192
Ta strona została uwierzytelniona.