— Zawsze wierny przynajmniéj dostojnéj rodzinie waćpaństwa dobrodziejów! — odpowiedział z uśmieszkiem.
Po takiém zagajeniu rozmowy, daléj niewiele co do mówienia było. Marek obróciwszy się do panny, udawał, że Kruka nie widzi; ten zmierzył ku gospodarzowi, gospodyni, i powoli aklimatyzować się zaczął.
Hińcza doskonale wiedział, że mu tu buty uszyje, ale nie było na to rady; na sam widok Kruka stanął mu w myśli Wawrek i szpak, postanowił drapnąć, wyrzekając się nawet panny Klary, i w duchu rzekłszy: że tym razem już Kruk go nie doścignie.
Stary szlachcic dokazawszy tego, że Marka pochwycił, był tryumfujący: ręce zacierał, śmiał się, kobietom komplementa prawił i ani mu do głowy nie przyszło, żeby ofiara wymknąć się mogła.
Tymczasem motka jeszcze było kawałek, Hińcza stał, przy téj zręczności, wpatrując się w oczy ślicznéj panny i wzdychając nader wymownie.
— Czy téż pani słyszała — spytał — że są na świecie i takie stworzenia i tacy ludzie, którzy razem z sobą dosiedzieć nie mogą i żyć nie potrafią?
— Ale to się bardzo często trafia — odezwała się Klara — a co gorzéj nawet tym, co żyć z sobą muszą.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.