— Nie sądzę, bym zgrzeszył obojgiem — rzekł Marek, ostatnie pasmo rozplątując, oswobodzony nareszcie od nici i straży przy Klarze. — Jakkolwiek to pani nazwiesz, jeślibym był w konieczności zniknienia, racz mi pani zachować łaskawe wspomnienie, jako wiernemu słudze.
Panna Klara mrugnęła nań bardzo dziwnie i dała mu znak, żeby przeszedł do drugiéj izby. Tu stanęła patrząc nań śmiało.
— Waszmość myślisz uciekać? — spytała.
— Przyznaję. Ten nieznośny Kruk spokoju mi nie da, aż mnie na obroży do Rogowa nie odprowadzi.
— Żal mi waćpana!
— A! powtórzże pani to słowo tak miłe.
— Nie rozumiesz mnie; wyraziłam tylko litość moję: żałuję go, chciałam powiedzieć.
— Dziękuję pani.
— Ale możeby się i rada znalazła.
— Jakaż rada? posłuchałbym jéj chętnie.
Klara pochodziła po pokoju.
— Zawołaj więc pan przyjaciela swego, pana Saczka: zobaczymy.
Niedaleko stał potrzebowany: dosyć nań było mrugnąć, żeby się przystawił.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/197
Ta strona została uwierzytelniona.