podnoszącą się rękę, już się aż ugiął, bojąc o ucho; szlachcic go tylko pogłaskał po jeżących włosach.
— Czegoś ty się zląkł? czegoś się nadąsał? ha? szlachecka naturo? — rzekł śmiejąc się — dobra krew! Jak Pannę Najświętszą kocham.... dobra krew.... no i Hińcza!
Począł śmiać się wesoło.
— A wiész, błaźnie — dodał po chwili gładząc wąsa, na którym widać trochę miodu zostało — że ta cała awantura arabska, może ci wyjść na dobre; tylko mi prawdę mów: patrz mi w oczy.
Chłopiec podniósł ślépki.
— Jesteś Hińcza? hę? gdzie mieszkali twoi rodzice? jak się nazywała wioska wasza? jakiego wy herbu jesteście?
Marek o swojém pochodzeniu tyle tylko wiedział, że był szlachcic, ale co znaczyło owo szlachectwo, niespełna.... domyślał się, że mu to przecie jakąś wyższość dawało nad innymi urwisami zakrystyjnemi. Co się tyczy wioski, słyszał że się nazywała Zadasie; o herbie nie miał najmniejszego wyobrażenia, coby to było za stworzenie. Zamilkł więc i usta otworzył, jak zwykle czynią ci, co się głęboko zadumają.
— Hę? — spytał szlachcic — gadajże.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.