Żaden z nich okolicy nie znał, nie mogli się więc zoryentować na żaden sposób. O półtoréj mili pokazał się dwór.
Kruk znużony drogą, wódką gdańską, lampką miodu i polityką swą, drzemał... Łowczy rozpatrywał się.
Jakoś to wyglądało nader porządnie, zamożnie i co się zowie ładnie.
— Jakto ten Marek prędko z niechlujnéj pustki potrafił sobie dwór taki wysztyftować! — myślał Łowczy — ale bo to chłopak z głową... co się zowie.
Bryka pompatycznie przy palnięciu z bata, zajeżdżała do ganku, na którym właśnie stał nawet Marek.
Wtém Kruk, uderzeniem o próg w bramie zbudzony, oczy podniósł i krzyknął nagle:
— Stój! na rany Chrystusowe! stój! zawracaj! toćto Wężowna...
— Stój! — powtórzył Łowczy.
Ale już było po czasie; nim woźnica sobie dał rady z końmi, które stajnię czuły choć cudzą... już one były u ganku.
Zdumiony Marek, który był wyszedł z gospodarzem i z Saczkiem... osłupiał zobaczywszy Łowczego...
Niewiedzieć co było poczynać.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.