ciołka, którą poznał instynktem, nie widując od lat wielu: pani Kocowa Starościna z Witowa.
Tragiczniejszego spotkania wymyślić nie było podobna... pan Mikołaj Hińcza pobladł, poczerwieniał, posiniał; wyrwał się o swéj mocy prowadzącym, bez kija: jakby mu nogi wróciło, uciekać zaczął do powozu.
Starościna ujrzawszy to, zerwała się z kanapy, pobiegła i z rezolutnością kobiéty wielkiego świata zaszła mu drogę..
— Panie Łowczy! — zawołała — możemy się kłócić, procesować, łajać, nienawidziéć; ale mi przecie jako mężczyzna kobiécie tego dyshonoru nie uczynisz, żebyś miał uchodzić z domu, w którym ja jestem... Tego waćpan uczynić nie możesz... i nie zechcesz... a ja was jako kobiéta proszę, abyście mi sromu nie robili. Wstydź-że się, u kaduka, Łowczy! — dodała śmieléj — czy się będziesz baby lękał? czym to ja czarownica? uroku na ciebie nie rzucę... że się zachowam grzeczniéj niż wy ze mną, na to słowo daję.
— Jużto że kobiécie na słowach nigdy nie zbywa — odparł ledwie bełkocząc Łowczy — toć ja wiem... i że tego... i że ten...
— Ale, mój mości dobrodzieju! — zawołał Wąż.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.