— Ale, szanowny panie! — dodała nadbiegając Wężowa.
— Panie Łowczy, opiekunie kochany! — całując go w ramię, mówił Marek — dalipan, nie uchodzi.
Wszyscy obstąpili, nie dali mu słowa rzec, zahukali, i mimo że się dąsał, wyrywał, sama Starościna wzięła go pod rękę i wprowadziła do sali.
Nim do tego przyszło, stary pan Mikołaj spotniał z aprehensyi i gniewu: łysina mu lśniła od kroplistéj transpiracyi.
Nie było rady...
Kruk się śmiał w złożoną dłoń, żeby nie parsknąć.
W istocie położenie było dziwne i przykre, a co najwięcéj, że tu teraz nikt w świecie zgadnąć nie mógł, na czém się to skończy.
Kruk obawiał się apopleksyi.
Łowczy wszakże, mimo wieku i niezupełnego zdrowia, miał jeszcze dosyć siły.
Nie mogło dlań nic na świecie być przykrzejszém nad takie spotkanie ze Starościną: poburzyło mu krew, wywołało gniewy dawne, wspomnienia uraz i t. p., ale z tém wszystkiém w obcym domu, przy nieznajomych ludziach, nie mógł się wydać: trzeba było zachować decorum.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/222
Ta strona została uwierzytelniona.