Długa chwila minęła tak w rozerwanych słowach, krzyżujących się zewsząd, aż straciwszy cierpliwość pani Kocowa, wprost się do napuszonego gniewem Łowczego przysiadła.
Z razu porwać się chciał z krzesła jak oparzony, ale zmęczone nogi już na ten raz odmówiły posługi. Oczyma wzywającemi ratunku, powiódł po otaczających: wszyscy stali jakoś obojętni, na jego nieszczęśliwe położenie.
Pani z Witowa położyła rękę na poręczy krzesła.
— Mój mości dobrodzieju! — rzekła — chociażeśmy nawzajem sobie krwi napsuli wiele, kiedy nas wypadek osobliwszy zbliżył, odłóżmy sprawy sporne na stronę, a nie zapominaj pan, żemci ja kobiéta, i że mi się w najgorszym razie, choć trochę grzeczności należy.
— Moja mościa dobrodziejko! — odparł Łowczy aż bełkocząc z gniewu — aż nadto dobrze pamiętam z kim miałem i mam do czynienia... i właśnie to ta nieszczęśliwa pamięć sprawia, że mogę być nie dosyć dla kobiéty grzecznym, przypominając pieniacza.
— Słuchaj! a czy to ja proces poczęłam?
— Ależ go waćpani dobrodziejka jak niezagojoną ranę octem i żółcią zalała.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/224
Ta strona została uwierzytelniona.