— Powoli! a wy panie Łowczy, przyłożyliście kiedy plaster gojący do niéj?
— Ja się broniłem, bronię i bronić będę do ostatka: usque ad mortem — zawołał stary, uderzając ręką o poręcz — ale dlatego, że podobało się losowi dać mi spódniczkę za antagonistkę, przez poszanowanie płci obedrzéć się nie dam.
— Ani ja, mój Łowczy! przez to, że kobiéta słabą jest uznana, pokrzywdzić się nie dopuszczę.
— Przecież tu o procesie mówić niéma potrzeby?
— I ja tak sądzę — odparła Kocowa — alebyśmy po ludzku o czémś przecie inném gadać mogli.
— Dobra pani jesteś! ja z panią? a o czémże mówić będziemy, żebyśmy zaraz się nie skłócili, boć się nienawidzimy!
— Jakto! spojrz na mnie, stary kawalerze! — rozśmiała się Starościna — popatrz... i powiedz czy możesz taką jak ja kobiécinę gładką, bo jużciż dalibóg jestem nieszpetna, czy możesz nienawidziéć?
— A mnie co po jéjmościnéj gładkości! Gdybyś była Wenerą!!
— Dalipan: jużci grubianin.
— Byłem prawdomówcą całe życie.
— A w téj chwili bałamucisz, bo choć niewiast niby nie lubisz, choć na nie wymyślasz, chociażeś
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/225
Ta strona została uwierzytelniona.