Wśród tego zajęcia przyjemnego nastręczyła się Starościna, z przybraną minką skromną.
— Mój Łowczy dobrodzieju! nie patrz-że tak na mnie z ukosa, proszę — odezwała się — nie jestem tak złą kobiétą, jak się może wam wydaje: jestem biédną. Nieraz mogliście mnie o charakter zgryźliwy i pieniactwo posądzić, ale my nieszczęśliwe babięta, jesteśmy na łasce adwokatów; a mój: wszak pewno o nim słyszeliście? Palczewski, to on wszystkiemu przyczyną; wierzcie, onto tak sprawę zajątrzył i nas z sobą poróżnił.
— Palczewski? wiem! — zawołał Łowczy — o! znam go! jur! bestya! wyga! noszony ptasio! ho! ho!
— Wystaw sobie, Łowczy! wszystkiego piwa nawarzył Palczewski. Jam go nieraz prosiła o powolność, o układy, o przerwanie kroków zaczepnych; nie i nie: wiecie co to jurysta.
— A wiem, bom i ja ich nie mało miał, jak pijawki do kieszeni przystawionych.
— Ja zawsze byłam przeciwną temu — dodała Starościna — po sąsiedzku mogło się to rozwiązać czy dobrowolnym układem, czy kompromisem, czy w jakikolwiek sposób. Nie i nie. Cóż my słabe kobiéty poradzić sobie możemy; gdy która z nas nie ma męża, to nią włada albo opiekun, albo rządzca, albo patron, albo pierwszy z brzegu intrygant.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/239
Ta strona została uwierzytelniona.