wszystkich szatanów! I uwzięła się na mnie czy kpić, czy mnie podejść, czy, ja tam nie wiem; ale wielkie szczęście, że jutro rano fugas chrustas, bo stary jestem, a dalipan — rzekł, zniżając głos Łowczy — jużbym za siebie ręczyć nie mógł. Jak się baba na człeka uweźmie, niéma ratunku, tylko dać drapaka! To bezpieczniéj niż się spuszczać na rozum, bo ona ci pierwéj rozum ten bierze... a potém omackiem trafże bez latarki!!
Łowczy mówił i wzdychał i myślał, podparłszy się na łokciu.
Marek stał cicho.
— Cóż aspan na to? — rzekł Łowczy.
— A cóż mam powiedzieć? albo mi to wolno.
— Mów! mów! to szatan nie baba. Patrzaj-że asindziéj: jeden wieczór, a tak mnie miodem wysmarowała, że... tfu!... powiadam... człek zgłupiał i jakby tak dłużéj: jak ci powiadam, ja za siebie nie ręczę. Chodzę źle, nogi na nic się nie zdały, to prawda; temu nie przeczę, ale siła jest. Ludzie u nas w daleko się późniejszych latach nieraz żenili, młodnieli i Pan Bóg im potomstwem błogosławił.
Łowczy był widocznie pod wrażeniem i oczów i wina, nie pijany, ale dobrze rozmarzony. Zadarł czupryny i pokręcał wąsa.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/243
Ta strona została uwierzytelniona.