mi każesz zrobić; półtoréj mili... powietrze świéże, nie zaszkodzi ujść na czczo; a teraz: dobranoc! Idźże i o koniach pamiętaj.
Marek się pokłonił.
— Czekajno? a cośto ty, słyszę, tutaj także w amory popadł? Panna piękna, nie ma co mówić, ale nie trzeba się śpieszyć. Kto ją wié, czy nie taka bałamutka jak cioteczna siostrzyczka; więc ostrożnie cunctando lepiéj; dobranoc.
Tak się tedy rozeszli.
Łowczy począł pacierze wieczorne i wkrótce położył się do łóżka ze snami o pięknéj Starościnie. Głowa go nieco bolała, bo nie był do takiego węgrzyna starego zwyczajny, a doleli mu bez litości.
Trzeba uciekać! było ostatecznym wyrokiem. Z tém zasnął.
Nazajutrz stało się, co łatwo było przewidywać można; z koni Łowczego, wczoraj zdrowiuteńkich: jeden okulał, dwa okazywały znaki ochwatu, w wozie oś była naruszona i niepewna, w bryce koło się rozsypało.
Pomimo niecierpliwości starego, usilnych pomocy pana Węża, lataniny Marka, do śniadania ściągnął się wyjazd; po śniadaniu mowy o nim nie było, a po obiedzie Łowczy siedział w cztery oczy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/245
Ta strona została uwierzytelniona.