ze Starościną w bokówce i rozmawiali z sobą poufnie, w najlepszéj w świecie komitywie.
Zauważano i to, że stary, któremu dotąd ciężko było chodzić bez pomocy czyjéjś, z laską tylko, odpychając ręce usłużne, wyprostowany, choć usta z bólu zagryzał, dygocąc na nogach obrzękłych i suwając niemi potrosze, przenosił się z miejsca na miejsce.
Z Markiem i Krukiem nie mówił nic: był zamyślony.
Po wieczerzy, pan Marek pierwszy spostrzegł z ogłupieniem prawie, że Łowczy miał na małym palcu u lewéj ręki (od serca) zatknięty do pół, ów znany mu pierścień z zielonym szmaragdem.
Starościna swojego tryumfu używała skromnie, była niby wstydliwą, cichą i skromną dziéweczką.
Gdy przeszli do sypialnego pokoju i zostali sam-na-sam z Markiem, Łowczy podparł się znowu na łokciu i zadumał smutnie.
— Już jak tam sobie chce — rzekł do Marka — niech się ludzie śmieją, ja o nich nie dbam; człowiekowi należy się choć odrobina szczęścia na téj ziemi: postanowiłem ożenić się ze Starościną, proces tym sposobem ukończę. Głupi ludzie będą nie wiedziéć co wygadywali; ja to wiém, ale nimi gardzę. Ja wiem co robię. Mówią żem stary, ale nie
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/246
Ta strona została uwierzytelniona.