i silny jak wół, a drapieżny, mógł w przypadku nieporozumienia straszniejszym być od O. kanafarza.
— A pocóż ja mam jechać? — spytał Marek.
— Po co? zaraz skrutatorskie pytanie! zaraz negacya! — zawołał Łowczy. — Jesteś małoletni, Hińcza, należysz mi się z prawa, bo ja jestem Hińcza z Rogowa, a ty z Zadasia, goły jak palec... i krew Hińczów nie powinna się po kuchniach wycierać za piecami. Biorę cię et faciam mości panie!
Tego także nie dobrze zrozumiał siérota, wszakże domyślał się jednak, iż faciam mości panie, coś niezgorszego być musiało, a co najmniéj oznaczać mogło nowe szarawary, kurtkę i buty.
Jeszcze namyślał się, gdy gwardyan postępując, rzekł:
— A padnij-że do nóg dobroczyńcy, a pocałuj-że go w kolana, nequissimus jakiś, co stoisz jak kołek? hę? — i nagiął go ku ziemi; twardy jednak kark Hińczowski nie dał się złamać i Marek ledwie do brzucha Łowczego ugiąwszy się, niby pocałował rękę nastawioną, ale na kredyt, nie czując, za coby miał być wdzięcznym.
— No, vade po manatki, a jutro o świcie w drogę... zrobię z ciebie człowieka! verbum nobile!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Przygody pana Marka Hińczy.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.